Patrząc na dotychczasową historię naszego bloga firmowego, nietrudno zauważyć, że częstotliwość publikacji dotychczasowych wpisów delikatnie rzecz ujmując „nie powala”;) Dlaczego? – Główne powody mógłbym wymienić chyba dwa:
- „Nie ma o czym pisać”
- „Nie ma kiedy pisać”
„Sieci i przyłącza wod-kan – ale nuda… (?)”
No właśnie. Na pierwszy rzut oka sieci i przyłącza wodno-kanalizacyjne nie są tematem zbyt „seksownym”, o którym można by się rozpisywać godzinami. Prowadząc firmę w jakiejś branży kreatywnej, albo w branży cechującej się dynamicznymi zmianami – czy choćby w branży wymagającej ze strony klienta podjęcia jakichś istotnych decyzji – bez trudu można znaleźć setki tematów, które warto na blogu podjąć. Nawet gdybyśmy wykonywali instalacje sanitarne wewnętrzne – a nie głównie zewnętrzne – moglibyśmy dzielić się swoimi refleksjami, jakie formy ogrzewania posiadają aktualnie najlepszy stosunek ceny do efektywności, czemu podłogówka jest zwykle rozwiązaniem lepszym od grzejników albo czy warto już zainwestować np. w pompę ciepła.
Budując własny dom, sam w pewnym momencie stanąłem przed wieloma takimi dylematami i sam szukałem odpowiednich informacji, sam to sobie wszystko jakoś kalkulowałem. O czym tu jednak można pisać na przykład w przypadku przyłącza wodociągowego, gdzie klient przychodzi z gotowym projektem i chce mieć po prostu wodę wprowadzoną do budynku?
Żaden z naszych klientów nie rozkminia zbyt wiele, czy założyć taką nawiertkę, czy inną. On przynosi zwykle gotowy projekt uzgodniony przez Aquanet (ewentualnie zleca wykonanie takiego projektu nam samym), chce, abyśmy wykonali mu przyłącze wody do budynku – i żeby Aquanet dokonał odbioru tego przyłącza. Ot, cała filozofia. To samo dotyczy oczywiście przyłącza kanalizacji sanitarnej. Albo odcinka sieci wod-kan – o ile wykonanie takiej sieci również w danym przypadku jest wcześniej niezbędne. O czym tu się rozpisywać? – To przecież wszystko takie nudne, takie oczywiste…
Wstyd się przyznać, ale przez długi czas takie właśnie było moje postrzeganie branży, w której od tylu lat prowadzimy naszą własną firmę. Było – ale już nie jest. Moje postrzeganie tego tematu znacznie się zmieniło, odkąd zdałem sobie sprawę, że jest ono rezultatem tzw. „klątwy eksperta”. Czym ta „klątwa” dokładnie jest oraz na czym ona polega – o tym więcej napiszę już w następnym wpisie. Na razie istotne jest tylko to, że problem pt. „Nie ma o czym pisać” udało mi się chyba przezwyciężyć. Pomysłów na kolejne wpisy mam już całkiem sporo. Niestety, w tym momencie pojawia się drugi z wspomnianych problemów:
Nie ma kiedy pisać
Heh, prowadzenie firmy w branży budowlanej pochłania zwykle naprawdę sporo czasu. Wykonawstwo sieci i przyłączy wod-kan nie jest wcale od tej reguły żadnym wyjątkiem.
Co rusz trzeba jakąś potencjalną robotę obejrzeć, potem ją rzetelnie wycenić… W przypadku bardziej rozbudowanych zleceń sama wycena robót potrafi czasem zabrać nawet kilka całych dni. No a potem trzeba przygotować lub wynegocjować umowę zabezpieczającą interesy obydwu stron…
W przypadku prostych przyłączy wodociągowych lub kanalizacyjnych dla osób prywatnych, zwykle wystarczy taką umowę zawrzeć w trybie „akceptacji oferty”. W przypadku zleceń bardziej skomplikowanych trzeba się nad tym pochylić nieco dłużej. W przypadku klientów korporacyjnych natomiast umowa taka potrafi nierzadko obejmować nawet kilkadziesiąt stron rozmaitych paragrafów, mających być może uzasadnić utrzymanie w takiej firmie specjalnego działu prawnego. Przeczytanie takiej „kobyły”, zapoznanie się z jej treścią, potem zgłoszenie własnych uwag oraz poprawek oraz wspólne poszukiwanie zapisów akceptowalnych dla obydwu stron również potrafi człowiekowi zabrać wiele godzin.
Kiedy już umowa zostanie uzgodniona oraz podpisana, trzeba podliczyć oraz zamówić materiały, przygotować i poskładać w urzędach wszelkie niezbędne formularze, wnioski, uzyskać formalne zezwolenia, zorganizować i poinstruować pracowników… i w końcu (dopiero!) można rozpocząć same prace budowlane.
Na etapie realizacji samych robót również nie brakuje niespodzianek. A to zamawiający zmieni harmonogram robót i trzeba pilnie znaleźć pracownikom jakieś inne zajęcie… a to rzeczywista sytuacja w terenie okaże się czasem niezgodna z tym, co projektant wrysował w projekcie… a nawet jeśli wszystko idzie zgodnie z założonym planem, to i tak trzeba raz po raz doglądać pracę swoich pracowników, uczestniczyć w naradach koordynacyjnych z inwestorem, zgłaszać odpowiedniemu inspektorowi oraz przeprowadzać z nim wspólnie kolejne próby, odbiory, wypełniać dziennik budowy lub inne formalności.
Po zakończonej pracy trzeba przygotować dokumentację powykonawczą, uzyskać odbiory, wystawić oraz przesłać fakturę… a w przypadku nieuczciwych klientów dochodzi też potem niestety etap windykacji, nie mniej czasochłonny – zwłaszcza jeśli ktoś odmawia umówionej zapłaty bez jakiegokolwiek sensownego uzasadnienia i w rezultacie trzeba dochodzić swoich praw na drodze sądowej.
Nie muszę chyba dodawać, że o ile w przypadku pojedynczej budowy powyższe etapy przechodzą po sobie zwykle w miarę po kolei, o tyle na płaszczyźnie całej działalności firmy praktycznie przez cały czas jedne zlecenia są na etapie wyceny oraz negocjacji cenowych, inne – na etapie negocjacji prawnych, inne na etapie przygotowania, inne na etapie realizacji, a jeszcze inne – na etapie rozliczeń lub windykacji. W międzyczasie trzeba też zadbać o sprawy kadrowo-płacowe, zobowiązania podatkowe, o terminowe szkolenia bhp, o przeglądy sprzętów, o wznowienia ubezpieczeń, o regulowanie swoich własnych faktur kosztowych oraz wiele innych podobnych czynności, które patrząc na firmę z zewnątrz po prostu nie widać.
Niestety, że kiedy starasz się ogarnąć z tymi wszystkimi rzeczami i na bieżąco wszystkiego należycie dopilnować, to rezultat jest taki, że o działaniach marketingowych – takich jak np. pisanie artykułów na bloga firmowego – nie ma już nawet kiedy pomyśleć. Rezultat jest taki, że odkładasz takie rzeczy z tygodnia na tydzień, obiecując sobie, że zajmiesz się tym kiedyś indziej, gdy tylko pojawi się jakaś „luźniejsza chwila”. Niestety – zwykle się nie pojawia.
„W czym problem?” – mógłbyś zapytać – „są przecież agencje marketingowe, specjalizujące się w tworzeniu contentu. Nie lepiej zlecić to specjalistom?” – Nie, nie lepiej. W każdym razie w naszym przypadku kilkakrotnie już zakończyło się to w taki sposób, że artykuł napisany przez „profesjonalnego copywritera” i tak musiałem potem samodzielnie przeredagować w całości – i zabrało mi to ostatecznie nawet więcej czasu, niż gdybym sam to napisał od zera. Kolejnych tego typu prób nie zamierzam więc już nawet podejmować.
Przyczyną takiego stanu rzeczy były dwa zjawiska określane w marketingu jako wspomniana już przed chwilą „klątwa eksperta” oraz „klątwa marketingowca”. Czym te „klątwy” jednak są oraz w jaki sposób postanowiliśmy je pokonać w przypadku naszego własnego bloga – o tym więcej napiszę już w kolejnym poście… gdy tylko znajdę znów jakąś „luźniejszą chwilę”, rzecz jasna 😉